środa

 

boy childre child dzieci india

 

Środa

Dziś jest zwykła środa…zwykła aż do bólu. Nic specjalnego się nie wydarzyło. Nic nawet nie poczułam, choć bardzo chciałam. Wierzę, że wszystko zaczyna mocno inspirować ( choćby do wstania z łóżka ) tylko jeśli my jesteśmy otwarci, łagodni i uważni. Jeśli nie możesz nic poczuć…choćby nawet złości…kim jesteś ? sam wtedy nie wiesz… Poszłam pobiegać, pracowałam jak szalona, sprzątałam nawet. Włożyłam słuchawki w uszy z nadzieją, że mocniej poczuję co we mnie gra…nic. Chciałam za bardzo. Włączyłam komputer i znalazłam to zdjęcie. Pamiętam dokładnie ten dzień i wydaje mi się, że to było wczoraj. Niestety minęło więcej czasu. Ale nutka drgnęła. Zapachniało prostotą. Zobaczyłam bezwładne nogi barana, zielony, dziurawy sweter w prążki i brylantynę na włosach. Zaczęłam zastanawiać się nad chwilą. Chwila to jedyne co naprawdę mamy. Zapominam o tym często. Z każdą taką chwilą możemy zrobić wszystko. Być świadomym każdej chwili…to by było coś…moglibyśmy modelować nasze życie jak plastelinę. Ponoć jest jedno. Moglibyśmy ogrzać nawet słońce. Przed momentem zaczął się czwartek, na dodatek wolny …. niech będzie taki o jakim marzycie <3

poza szlakiem

 

 

Mam dla Was coś wyjątkowego…coś z czego jestem dumna. Dumna, bo wreszcie zrobiłam to, co chciałam zrobić od dłuższego czasu. Udało mi się sfotografować fragment codzienności. Wbrew pozorom nie jest to wcale takie proste. Nie jest łatwo zacząć myśleć „na wskroś kultur”podróżując. Chodzi mi o to, że można zrobić ładne zdjęcie pani z bananami na głowie, ale trudniej jest tym zdjęciem pokazać „coś” więcej…nawet coś subtelnego. To nie jest proste, przynajmniej dla mnie. Czas, miejsce, światło…odpowiedni moment naciśnięcia spustu migawki. Patrzę na tę serię i widzę ogrom emocji i zwykłe życie. I to mi się w tym wszystkim najbardziej podoba. Teraz napiszę coś, co może się Wam wydać dziwne…ale moment, w którym koza popatrzyła na mnie był wyjątkowy, nie wołałam jej, nie prowokowałam tego. Wszystko było było wynikiem jednej przypadkowej decyzji, by skręcić właśnie w tą uliczkę…poza szlakiem…

poza szlakiem

Zwiedzanie Indii na własną rękę jest jednym z najpiękniejszych podróżniczych doświadczeń jakie miałam. Jestem zdania też, że aby naprawdę zobaczyć ten kraj trzeba go przejść na piechotę zarówno poza szlakami turystycznymi, jak i przez nie. Szlaki turystyczne dostarczają pewnego rodzaju wygód i wrażeń estetycznych, natomiast cała reszta zwyczajnie „chwyta za serce”, lub niejednokrotnie daje się mocno we znaki.  Niektórzy twierdzą, że oblegane przez turystów miejsca to nie są „prawdziwe Indie”, ja się z tym nie zgadzam. Indie są całe „prawdziwe”. Nawet ze swoim ogromnym turystycznym zapleczem nigdy nie staną się Europą. I dzięki Bogu.

… ?

Spotkałam bardzo wielu ludzi podróżujących do Indii.  Jedni podróżują kilka lat, miesięcy, czy tygodni, niektórzy są wolontariuszami, a jeszcze inni przemierzają Indie na motorze, czy rowerze. Wszyscy mówią mniej więcej to samo…jest ciężko, ale pięknie…nie zapomnę tego nigdy…

W drodze dzieją się rzeczy niesamowite. Ludzie przechodzą w inny stan funkcjonowania. Zmieniają się im priorytety, otwierają się serca, oczy, wyostrzają się zmysły. Wytwarza się specyficzna więź, która ułatwia komunikowanie się w obcych językach. Inspiracje czerpie się zewsząd garściami i pojawia się wolność i przestrzeń w głowie. Czas ma inny wymiar. Obserwacja uruchamia się automatycznie. Wkracza do akcji kosmos, bez dwóch zdań. Nagle wszystko jest możliwe. Ciągle zadaję sobie pytanie dlaczego tak się dzieje. Jeszcze nie potrafię na nie odpowiedzieć, ale kiedyś być może uda mi się…

 

 

Goa – raj na ziemi

 

kobieta w Indiach

Goa ….

Tak, to prawda takie zachody słońca są na Goa. Uwielbiam ten stan i czuję się tam jak boski element kosmosu, nie ma wątpliwości, że krąży tam dobra energia. Jeśli marzy Ci się reset, to jest to idealne miejsce. Oczywiście musisz wziąć po uwagę, że nie znajdziesz tam szczególnych wygód, ale za to moc pozytywnej energii. Cała masa ludzi jeździ do Indii by odbyć swoją „spiritual journey” …i coś w tym jest, bo my Europejczycy zapominamy o pierwotnej energii. Indie najpierw Cię ukochają, a potem tym czułym gestem wyssają z Ciebie siódme poty, ale raczej będziesz im za to wdzięczny. Tam dowiesz się jaką niesamowitą mocą dysponujesz. Zatem wkroczenie w stan indyjskiej przygody warto zacząć łagodnie…od Goa.

 …

4 lutego o godzinie 9:30 wystartował samolot do Frankfurtu, potem jeszcze tylko 4 godziny oczekiwania na lot do Bombaju, 8 godzin na pokładzie i znalazłam się na miejscu. W Indiach była pierwsza w nocy. I tu rada dla wyrabiających wizę online, bo obecnie taka jest najtańsza, kolejki po jej odbiór na lotnisku są ogromne! 4 godziny stania. Weźcie to pod uwagę. Tak więc, gdy już legalnie mogłam wkroczyć na ulice Bombaju nastała 4 rano. Pociąg na Goa, a konkretnie do Margao ( bo bezpośredni do Canacony na wybrzeżu jest tylko jeden o 11:40 ze stacji Lakmanya ) odjeżdżał o 5:25 z dworca Dadar ( Jan Shatabadi 12051 ).  Z lotniska na Dadar 10 km rikszą…i heja w drogę…długą drogę z Indian Railways.

Będąc jeszcze w domu (kilka tygodni przed wyprawą) postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się kupić bilet na ten pociąg. Lista oczekujących była duża… ok 60 osób, więc podarowałam sobie. Wiązało się to z podróżą na podłodze…ale to tylko brzmi groźnie. Uwierzcie mi… jedynie kilka godzin, które wiedziałam, że zapiszą się w mojej pamięci na zawsze. Postanowiłam mimo wszystko wsiąść w ten pełny pociąg, złapać biletera i zapytać co może dla mnie w tej sytuacji zrobić.

O 5:30 było jeszcze ciemno, w Indiach słońce wstaje i zachodzi ok 7. Pan ticketmaster, czyli konduktor polecił siedzieć na podłodze w pobliżu miejsca nr 34, ponieważ miało zwolnić się w okolicy 9:00. Zaciągnęłam więc kaptur, usadowiłam się pod ścianą, plecak wcisnęłam w kąt i w tempie ekspresowym jak w kreskówce usnęłam. Spałam 2 godziny, a gdy się obudziłam po pociągu roznosili kawę i samosy, a słońce wdzierało się pod moje zimowe ubranie z Polski. Zdjęłam bluzę i pokazałam twarz. Natychmiast w przedziale jasne się stało, że jedzie białaska i nie ma miejscówki.

 

I to co teraz napiszę jest dla mnie niesamowitym gestem gościnności…przytrafiło mi się w Indiach nie pierwszy raz. Pewna pani z końca przedziału zaczęła do mnie machać. Pomachałam jej, a ona zawołała mnie gestem pokazując, że chce ustąpić mi miejsca. Za kilka sekund inna pani zrobiła to samo. Naprawdę nie miałam serca korzystać z wygód czyimś kosztem. Wiedziałam też, że lada chwila i dla mnie zwolni się miejscówka….więc poszłam im to jakoś wytłumaczyć i stało się…jedna z nich ( ta druga ) zmusiła mnie do siedzenia. Wstała i pociągnęła mnie za rękę…oczywiście nie miałam wyjścia…klapnęłam…a ona dyndała nade mną zadowolona …też się śmiałam… uważam, że było to urocze. Istniało nawet prawdopodobieństwo, że tej pierwszej pani jest przykro…( przeszło mi przez myśl, że może posiedzę trochę u jednej i trochę u drugiej 😉 ) ale z ulgą wstałam po kilku minutach, gdy moje miejsce numer 34 się zwolniło 🙂

I to są drobiazgi…drobiazgi, które w Indiach przytrafiają się każdego dnia…Dlaczego piszę dziś o Goa? bo chcę podzielić się moją przygodą…sposobem na podróż po Indiach, którą zawsze zaczynam od tego stanu. Dla nas Europejczyków to stan idealny…taki, w którym znów bezpiecznie możemy działać intuicyjnie… zapomnieć o luksusach…cieszyć się słońcem i prostotą. Wypożyczyć za 300 rupi ( 15 zł ) skuterek…bądź nawet kultowego Royala Enfilda i śmigać po najpiękniejszych drogach wybrzeża ( bezpiecznych i prawie pustych w porównaniu do natężenia ruchu w innych zakątkach tego kraju) …zaszyć się w domku na drzewie…jeść tylko mango…i arbuzy…zamieszkać u lokalesów…gotować z nimi…zaprzyjaźnić się…ćwiczyć jogę …medytować o zachodzie…rozmawiać z szamanami i poczuć przedsmak dalszej podróży…

 

on the way

 

 

ms022-2017-09-k073-011

ms022-2017-09-k073-014as

ms022-2017-09-k070-034as

ms022-2017-09-k071-028

ms022-2017-09-k070-036as

ms022-2017-09-k070-028as

ms022-2017-09-k073-025as

ms022-2017-09-k071-015as

ms022-2017-09-k070-025

ms022-2017-09-k070-019as

ms022-2017-09-k073-009a

ms022-2017-09-k070-021

ms022-2017-09-k070-006

ms022-2017-09-k070-022s

ms022-2017-09-k070-012s

 

To jest taki symbol wolności….wolnej głowy…czystych intencji…dobra…świeżości….niezniewolonego umysłu….swobody…zaczynania wszystkiego na nowo…nieskrępowanego działania…bezkresu możliwości….niezależności…przestrzeni…. Kiedy zmieniają się kadry za oknem ….czuję to wszystko naraz …plus motyle… w ogóle bycie w drodze ma wiele wspólnego z poznawaniem siebie…filmy drogi też kręcą mnie jak żadne inne…życie jest drogą…trzeba iść…można planować ale i tak wyjdzie najczęściej coś innego z tych planów…. Moim ulubionym filmem z elementem drogi w  tle jest Transylvania Tonego Gatlifa ( wszystkie jego filmy mają w sobie ten motyw ) …Rumunia jaką pokazał, jest Rumunią jaką widzę ja….jest tajemnicza…dzika…piękna…. Chciałam Wam przedstawić kilka zdjęć z mojej wyprawy do Albanii i Rumunii… pewnie sami zgadniecie, które zdjęcia są z jakiego kraju…. W obu miejscach byłam już wcześniej i chętnie wracam…. dostałam tam masę dobrego od napotkanych ludzi… a krajobraz rozwala mnie na kawałki….  popatrzcie…pooddychajcie…  ziarno analoga ma też w sobie coś ze starych filmów… dodaje drodze uroku…

weekend

 

 

ms022-2017-06-k055-011ss

ms022-2017-06-k055-010ass

ms022-2017-06-k055-016ss

ms022-2017-06-k055-009ass

ms022-2017-06-k055-020ss

ms022-2017-06-k055-019ss

ms022-2017-06-k055-027ss

ms022-2017-06-k055-029ss

ms022-2017-06-k054-029ass

ms022-2017-06-k053-037ss

ms022-2017-06-k055-030ss

ms022-2017-06-k055-024ss

W piątek pojechaliśmy w Bieszczady. Jak dobrze pamiętam to w sumie…hmmm… w kilkanaście osób, czyli sama śmietanka. Świetna impreza…jak to zawsze bywa w doborowym towarzystwie, nie nudził się nikt. Ze śmiechu prawie wyplułam płuca, a z przejedzenia prawie pękłam. Plan był taki, że w sobotę trzeba pochodzić, poszwendać się po górkach… Poszłam spać o trzeciej w nocy … na ustach niosąc ” zacznij od Bacha ” i w sumie niewiele myślałam co będzie później… Nad ranem cały pokój chrapał, mój pies wczołgał się na materac znajomych i położył się centralnie pomiędzy parą zakochanych…w samiutkim środeczku…na plecach, kołami do góry… jakże by inaczej…w nogach się przecież nie położy. Obudziło mnie to i śmiałam się chyba nawet głośno i wtedy usłyszałam dzwony….dzwony ? …myślę….jakie dzwony ? o co chodzi ? patrzę, dochodzi szósta… i w tym momencie dotarło do mnie, że to żadne dzwony, ale deszcz…tak mocny, że dudni w co się da…parapet, okno, rynnę… Oooo jak miło, pośpię jeszcze …ależ mi cudnie… opatuliłam się śpiworkiem i znalazłam po omacku kawałek poduszki…wtem znienacka do mej dzwonnicy spokoju ( jak to zwykle w moim życiu bywa, gdy planuję odpoczywać ) wszedł kolega oznajmiając, że idzie w góry…z takim drugim, co to idzie po górach pobiegać… Pomyślałam …zwariowali na amen… i chcąc przewrócić się na drugi bok…nie dowierzając własnym ruchom… wstałam i przetarłam oczy ( jak to się stało, do dziś nie rozumiem )…poprosiłam głośno o kawę i wskoczyłam w najcieńsze spodnie jakie miałam ( to są tak zwane resztki zdrowego rozsądku w ….przecież lepiej jak mokre jest cienkie, niż jak mokre jest ciężkie i grube ). W moje ślady poszły jeszcze dwie osoby. Poszliśmy, ha! a jak! na Tarnicę, jak już zmoknąć, to na całego. Po godzinie byłam mokra…a po pięciu kapało z każdej części mojego ciała. Mgła, wiatr, zimno i ani razu nie klęłam pod nosem… o rany, czy to znaczy, że było raczej spoko ? no ..chyba właśnie tak było…
Przeczytałam kilka książek i przejechałam trochę kilometrów w potrzebie opisania samej siebie, w potrzebie poznania moich możliwości i granic… i wciąż czuję, że przesuwam je nieustannie. Nieustannie chcę więcej…więcej wrażeń, doznań, chcę więcej biegać, coraz mocniej smakować, che więcej zobaczyć i przez to więcej widzieć na co dzień, chcę mniej spać i więcej jednocześnie ( no tak mam ) … chcę żeby mocniej padało i chcę być mokra…..chcę też żeby nie padało i chcę być sucha…

Dziękuję całej drużynie, uwielbiam Was …hmmm jak by Wam tu przysłodzić…Pedałki ;P

zdjęcia zrobione analogiem: pentax k 1000